W przeszłości o tej porze: Przy Oporowskiej prysły marzenia Legii

23.05.2020 (16:00) | Karol Bugajski | skomentuj (0)

Kiedy na ostatniej prostej rozgrywek, jeden z głównych kandydatów do mistrzostwa przyjeżdża do usatysfakcjonowanego pewnym utrzymaniem beniaminka, faworyt jest oczywisty. Kłopoty zaczynają się jednak, jeśli ligowy nowicjusz nie zamierza odpuszczać do końca, a mecz staje się jego największym świętem po awansie. W sobotnie popołudnie 23 maja 2009 roku, w przedostatniej kolejce sezonu, we Wrocławiu boleśnie przekonała się o tym Legia Warszawa.

Śląsk Wrocław do spotkania przystępował w naprawdę dobrych nastrojach. Dziesięć dni wcześniej piłkarze Ryszarda Tarasiewicza wzbogacili klubową gablotę o pierwsze od 1987 roku trofeum pokonując 1:0 Odrę Wodzisław Śląski w finale, zapomnianego już dzisiaj, Pucharu Ekstraklasy. Kolejne powody do optymizmu przyniósł powrót do ligowej rzeczywistości, bo Śląsk poszedł za ciosem i po wygranej w takim samym stosunku z Piastem w Gliwicach mógł wreszcie zapomnieć o ciągnącej się od listopada serii bez kompletu punktów na obcym stadionie.

Dodatkowo, przed dwoma ostatnimi kolejkami wrocławianie znajdowali się w wyjątkowo spokojnej sytuacji w tabeli. Gonić najbliższego rywala? Sześć punktów straty. Oglądać się za plecy, by dogonionym nie zostać? Dziesięć oczek przewagi. Zielono-biało-czerwoni bardzo wygodnie rozsiedli się na 6. miejscu, jednak nie zamierzali jeszcze myśleć o wakacjach. W sezonie 2008/2009 to właśnie zaskakująco pewny siebie beniaminek z Wrocławia zaczął bowiem rozdawać karty w walce o mistrzostwo Polski. Głównych kandydatów było trzech - Lech, Wisła Kraków i Legia. Kolejorza zatrzymać się nie udało - dwa tygodnie wcześniej gładko wygrał przy Oporowskiej 2:0, a pod Wawel Śląsk wybierał się w 30. kolejce.

Na Legię we Wrocławiu czekał stadion wypełniony po brzegi i atmosfera święta, jakiego w tym mieście nie było od wielu lat. Drużyna Jana Urbana przez cały sezon była o pół kroku za dwoma rywalami do tytułu. Zimowała tuż za plecami Kolejorza ustępując mu minimalnie gorszą różnicą bramek, punkty traciła tylko w dwóch z siedmiu meczów poprzedzających występ we Wrocławiu (jednak akurat przeciwko Lechowi oraz Wiśle), a do 29. kolejki przystępowała z najniższego stopnia podium mając tyle samo punktów, co poznaniacy i oczko mniej niż Biała Gwiazda.

Legia doskonale wiedziała, że przy Oporowskiej nie może pozwolić sobie na jakiekolwiek potknięcie i od początku była lepszym zespołem, a udany pierwszy kwadrans zwieńczyła bramką. Dobre dośrodkowanie Macieja Rybusa strzałem głową wykorzystał Jakub Rzeźniczak i cieszył się z pierwszego gola w Ekstraklasie. Śląsk był bliski bardzo szybkiej odpowiedzi na cios wyprowadzony przez legionistów. Na pierwszym planie znowu pojawił się Rzeźniczak. Tym razem młody obrońca ówczesnego wicemistrza Polski był jednak bliski pokonania własnego bramkarza, gdy z poświęceniem uprzedził Tomasza Szewczuka zbijając piłkę na słupek bramki Jana Muchy. Nieszczęścia Legii w tej sytuacji nie było, więcej goli w pierwszej odsłonie również nie i goście w przerwie z dumą mogli spoglądać w tabelę. W połowie 29. kolejki to oni znaleźli się na ligowym szczycie - swoje mecze odpowiednio w Gdańsku i przy Konwiktorskiej przegrywały Wisła Kraków oraz Lech.

Dziś już nie dowiemy się czy właśnie ta informacja podziałała nadto uspokajająco na piłkarzy Legii, to co wiemy bezsprzecznie, to że w drugiej połowie meczu na stadionie Śląska, wyglądali już zdecydowanie gorzej. Ekipa Urbana skoncentrowała się na pilnowaniu skromnego prowadzenia, coraz rzadziej zapędzając się pod pole karne Śląska i zapłaciła za to cenę. Wrocławianie wrócili do gry dwadzieścia minut przed końcem regulaminowego czasu za sprawą Marka Gancarczyka, który huknął nie do obrony w samo okienko. Sytuacja wzbudziła mnóstwo kontrowersji, bo zawodnik gospodarzy przyjmując piłkę w polu karnym trochę pomógł sobie ręką, jednak sędzia Adam Kajzer wskazał na środek boiska, a Gancarczyk zapisał na swoim koncie pierwszego gola strzelonego w Ekstraklasie przy Oporowskiej. Podrażniona utratą prowadzenia Legia nie potrafiła już zareagować. Próżno było szukać większej determinacji w jej akcjach ofensywnych czy podjęcia znaczącego ryzyka. I kolejny raz można zastanowić się, czy wpływu na taką postawę warszawian nie miała zmieniająca się sytuacja na innych stadionach. A ta w drugich 45 minutach kolejki ułożyła się dla nich wyjątkowo niekorzystnie. Straty w meczu przeciwko Polonii Warszawa odrobił Lech, a z nawiązką względem Lechii zrobiła to Wisła Kraków. Zaledwie remisująca we Wrocławiu Legia, wobec takiego obrotu spraw, straciła już nawet matematyczne szanse na mistrzostwo Polski. 

Śląsk pokrzyżował plany drużyny z Łazienkowskiej, ale w ostatniej kolejce sezonu nie przeszkodził Wiśle Kraków. Udany sezon drużyna trenera Ryszarda Tarasiewicza zakończyła porażką przy Reymonta 0:2, co sprawiło, że z tytułu cieszyła się Biała Gwiazda, a ten fakt był powodem do wspólnego świętowania w królewskim mieście dla kibiców obu zespołów. Legia swoją frustrację wyładowała tydzień później na Ruchu Chorzów deklasując go przed własną publicznością 4:1, jednak w końcowym rozrachunku niewiele już jej to dało. Dogonienie Wisły Kraków możliwe już nie było, nie udało się dopaść też Lecha i Legia zakończyła rozgrywki na 3. miejscu z poczuciem ogromnego niedosytu, którego jedną z najistotniejszych przyczyn była wpadka we Wrocławiu.

23 maja 2009, 17:00, Stadion Oporowska

Śląsk Wrocław 1:1 (0:1) Legia Warszawa

M. Gancarczyk 68' - Rzeźniczak 14'

Śląsk: Kaczmarek - Socha, Celeban, Pawelec, Wołczek - M. Gancarczyk, Dudek (90' Sobociński), Ulatowski, Łukasiewicz - Szewczuk (90' Biliński), Sotirović (46' J. Gancarczyk)

Legia: Mucha - Rzeźniaczak, Astiz, Choto, Kiełbowicz - Giza, Borysiuk (87' Rocki), Roger (79' Radović), Iwański, Rybus - Paluchowski

Widzów: 10 000

Sędzia: Adam Kajzer (Rzeszów)